Mój pierwszy turniej Summoner Wars

Zaczęło się niewinnie

W któryś dzień ostatnich ferii zimowych, po kolejnej sesji półkolonii z grami planszowymi, Młody wpada do chaty z wypiekami na twarzy. Pełen ekscytacji trajkocze coś o Mistrzach Przywoływań, o czarach, Upadłych Elfach… Myślę sobie, no cóż… kolejna nowa gra. Nieźle, jeszcze chwila i koleś będzie znał więcej gier ode mnie…. Miałem cichą nadzieję, że po kilku dniach kurz opadnie i będzie spokój. Jednak obsesja Syna postępowała. Wiercił i wiercił mi dziurę w brzuchu, że chciałby mi pokazać grę, że jest fajna, jeszcze jej nie mamy, itd… Ostatecznie złamałem się i przy najbliższej „prezentowej okazji” kupiłem Summoner Wars – Przymierza.

Cień Dżungli vs Upadłe Królestwo

Przykładowa rozgrywka w Summoner Wars

Wcześniej grę znałem jedynie z opowiadań i z tego co widziałem podczas różnego rodzaju planszówkowych spotkań, gdzie na sąsiednich stołach grano namiętnie w Summoner Wars. Ot plansza (fakt śliczna w postaci maty), jednostki na kartach, asymetryczne frakcje, bitwa, magia, potwory. Typowy skirmish, w którym raczej nic mnie nie zaskoczyło. Jednym słowem przyzwoita gra do kotleta, z tą przewagą, że zasadniczo aby sobie pograć nie trzeba budować/składać talii tylko grać tymi, które znajdują się w pudle. Dodatkowo niesamowita przyjemność dla rodzica oglądać jak 6-letnie dziecko grając ćwiczy czytanie, składa combosy, kombinuje… Bezcenne.

W trakcie tegorocznego Pyrkonu Młody miał okazję brać udział w turnieju Summonerów organizowanym przez wydawnictwo Cube Factory of Ideas. Z początku pomyślałem sobie, że może lepiej odpuścić bo dostanie po kubku i się niepotrzebnie zniechęci. Jednak ostatecznie wziął udział i na pięć walk wygrał dwie, z czego był niesamowicie dumny (rodzice zresztą też). Nie pozostawało nic innego jak iść za ciosem, wyszukać termin lokalnego turnieju SW. Akurat okazało się to dość łatwe, bo scena turniejowa w naszym mieście jest dość prężna.

Turniej

W bojowych nastrojach, po wybraniu swoich ulubionych frakcji poszliśmy na turniej rankingowy. No i w zasadzie mógłbym już skończyć opowiadać. Zderzyliśmy się ze ścianą ogranych wymiataczy, posiadających wypieszczone, optymalne talie. No nic, przełknęliśmy gorycz porażki i na osłodę w drodze powrotnej trzeba było posiłkować się lodami. Pewnie stanowiliśmy dość zabawną parę noobków: ojciec i syn. Jednak sama gra wiele nas nauczyła. Choćby tego, że już po kilku minutach gry zrozumiałem co oznaczały heheszki O wypadł Uriel już w trzeciej rundzie, bo w czwartej było już po mnie. W sumie zainkasowaliśmy po 3 porażki.

Samo zdarzenie pokazuje różnicę pomiędzy casualowymi graczami a powergamerami. Truizmem jest napisać, że aby osiągnąć mistrzostwo trzeba dużo grać. A ja raczej mistrzostwa w Summoner Wars osiągnąć nie zamierzam, choć pewnie dla zabawy wezmę jeszcze udział niejednym turnieju. Oczywiście razem ze swoją latoroślą.