Subiektywna relacja – Pionek XXVIII edycja

Pionek czas start

Aż się nie chce wierzyć, że minęło już prawie pół roku, gdy siadałem do kompa opisywać jak minął czerwcowy Pionek. W tym czasie wiele się wydarzyło na planszówkowym stole Planszożercy, a tutaj bach! Pora jechać na kolejną edycję. Tym razem wyjazd był o tyle wyjątkowy, że jechałem na niego wraz z całą rodziną, niczym trzej muszkieterowie: ja, moja zdecydowanie lepsza Połówka i Pierworodny. Najbardziej intrygowało mnie to jak planszożercza latorośl wytrzyma konwentowe trudy. Albowiem tryb w jakim funkcjonuje się na tego typu imprezach wykańcza nawet najbardziej zatwardziałego „profesjonalistę”.

Tradycyjnie już, podróż rozpoczęliśmy w piątek w południe, by wieczorem zawitać do Jaworzna w chacie Burza. Tam czekał na nas kolejny planszówkowy zwierzak, Opos. Jednym słowem zebrała się ekipa wygłodniałych geeków, która długo nie zwlekając rzuciła się do rozkładania XCOMa. Nastał czas walki o przetrwanie ludzkiego gatunku. Niestety poszło źle, nawet bardzo źle… Być może dlatego, że dowódca oddziałów szorował brodą w stół ze zmęczenia. Na osłodę zagraliśmy jeszcze w Champions of Midgard, aby nieco zasłużyć sobie na szacowne miejsce w mitycznej Vallhalli.

Spóźnienie

Trzeba uderzyć się w pierś. Zmarudziliśmy pierwszego dnia i byliśmy na halli dopiero około 11. Tak wiem, to wręcz niewybaczalne – zmarnowana została godzina miodności, jednak nocne nordyckie klimaty nieco nas pochłonęły i poszliśmy spać baaardzo późno. Zresztą zakładaliśmy, że przez pierwszą godzinę konwent będzie się dopiero rozkręcał. No i co? Okazało się, że tym razem impreza rozhulała się na dobre już od samego początku. Bazarek pękał w szwach i rzuciliśmy się przeglądać wystawione do sprzedaży pudła jak banda wariatów, dosłownie. Żona patrzyła na swoją brzydszą połowę z mieszaniną zgrozy i politowania. W końcu nie często widzi swojego wybranka z obłędem w oczach i rumieniem na twarzy (i bynajmniej nie była to wysypka uczuleniowa 🙂 ). Już w pierwszym rzucie wyhaczyłem Nippon, grę w którą bardzo chciałem zagrać, a nie miałem takiej możliwości, bo nikt ze znajomych jej nie dotychczas posiadał. Zaspokoiwszy pierwszy zakupowy głód, ukontentowany zacząłem węszyć po hali…

XCOM

XCOM zagościł na stole w oba wieczory. Raz udało się odeprzeć inwazję obcych.

Epic Naval Battles

Tradycyjnie jak w każdy Pionek zrobiliśmy szybki recon po hali, a potem usiedliśmy przy prototypie Epic Naval Battles (ENB), zwłaszcza że Burz uwielbia klimaty morskich bitew. Znany z forum, mający nicka mauserem tłumaczył nam swoje planszówkowe dzieło. ENB to dość abstrakcyjna symulacja bitwy morskiej, w której mogą brać udział wszystkie podstawowe typy jednostek nawodnych, lotnictwo oraz instalacje naziemne jak np. artyleria nadbrzeżna. Po dojść chaotycznym tłumaczeniu, gdzie autor starał się nam wytłumaczyć wszystko z najmniejszymi szczegółami zagraliśmy kilka rund morskiego starcia.

Co mogę powiedzieć o tej grze… Zła nie jest. Lubię klimat morskich bitew, a w planszówkowej przestrzeni nie ma zbyt wielu tego typu gier. Trzeba było jedynie przestawić się na nieintuicyjnie zdefiniowanie reguł morskich manewrów (np. torpedy okrętów podwodnych mają większy zasięg niż działa pancernika lub pancernik ma większy zasięg ostrzału dziobowego niż z burty). Największą zaletę „Epickich Bitew Morskich” widzę w potencjalnych historycznych scenariuszach i kampaniach.

To do czego mogę się przyczepić to sposób prezentacji. Zamiast dużej bitwy wymagającej tłumaczenia wielu szczegółowych zasad, warto jednak by kolega sformułował scenariusz wprowadzający, np. starcie kilku okrętów z ograniczonym deckiem kart akcji. Myślę, że to byłoby zarówno czytelniejsze dla osób, które pierwszy raz widzą tytuł jak i skróciło czas rozgrywki, która miałaby tylko zapoznawać z podstawowym flow gry.
Ogólnie jednak grę odbieram bardzo pozytywnie i kibicuję mauseremowi wydania tej gry i sukcesu sprzedażowego.

Wyścig Odkrywców

Nie, nie, nie. Jak człowiek mógł się tak pomylić? Nadal mam emocjonalną zgagę po rozgrywce w ten tytuł. A zapowiadało się tak ciekawie… No ale może po kolei.

Otóż podchodzimy do stoiska, widzimy ładnie wyglądającą planszę w stylizowaną na XIX wieczne retro. Gra nazywa się Wyścig Odkrywców. Ma to być przygodówka z wyścigiem na punkty. No okej… W końcu Pionek to nie tylko granie w ambitne gry. Postanawiamy zagrać, w końcu możemy zainwestować nieco czasu na jakąś lekką turlankę. Niestety… koleś tłumaczy nam za długo, pojawia się zbyt dużo zasad, a my jeszcze nawet nie zagraliśmy jednej rundy. W tym momencie zapaliła mi się pierwsza ostrzegawcza lampka. Co to za wydawnictwo Imagine Realm? Pierwsze słyszę. No dobra daję jeszcze tytułowi szansę, zaczynamy grać.

Mamy do wykonania początkowe misje, które są dość trudne, a ich niewykonanie w określonym czasie kosztuje kupę ujemnych punktów zwycięstwa. Np. w przypadku mojej misji straciłem 70 punktów na 90 możliwych w tej misji do zdobycia. To w przypadku losowego doboru misji eliminuje gracza z walki o zwycięstwo i to już na samym starcie. Gra polega na podróżowaniu bohaterami po kontynentach i natrafianiu różnych przygód, misji i wydarzeń. No właśnie, okazuje się, że misja może polegać na rzuceniu 5 lub mniej k20-tką… I w przypadku pecha, można tak spędzić kilka rund… W tym momencie już miałem dość. Przypomniała mi się inna historia, także z Pionka, gdzie graliśmy w prototyp Rycerzy Pustkowi, po czym mam także zgagę do dziś (a mówią że czas leczy rany…).

Na szczęście graliśmy jedynie po 20 rund (zamiast 70) i szybko opuściliśmy to miejsce. Trochę szkoda, bo graficznie gra nie była taka zła, ale kolejny raz doświaczyłem tego, że stworzenie dobrej przygodówki to wcale nie taka łatwa sprawa. W dość zniesmaczonych humorach poszliśmy ku nowemu stoisku…

Wyścig Odkrywców

Wyścig odkrywców okazał się bardzo nieudaną próbą gry przygodowej. Szkoda. Jedyne wartość dodana tej rozgrywki to widok bardzo fajnych stojaczków na karty.

Top Kitchen

Już wydawałoby się, że w kategorii zagranych nowości dzień na Pionku będzie trzeba zaliczyć do średnio udanych. Aż tu naglę bach!!! Patrzę, a tu na stole jakieś małe kosteczki – PONAD 90!!! Jakaś patelnia… Myślę sobie, po tym w co przed chwilą zagrałem nie może być nic gorszego. Stan umysłu osiągnął pewne odrętwienie i gotowy byłem na wszystko, na cokolwiek. Po prostu chciałem jeszcze przetestować jakiś nowy tytuł. Padło na Top Kitchen. Nazwa gry obiła mi się już kiedyś o uszy, ale to że nie jestem fanem gotowania, to i temat średnio mi leżał i nie za bardzo zgłębiałem się w temat. Teraz pojawiła się szansa, aby spróbować. A co tam, raz kozie śmierć.

Wołam Oposa i mówię mu, że będziemy gotować. Ten patrzy na mnie z obłędem w oczach, jakby nie do końca rozumiał czy mamy iść coś zjeść czy grać w planszówki. Burz też ma nietęgą minę. Na szczęście moja najcudowniejsza połówka i pierworodny już usiedli przy stole. Zatem gramy.

Top Kitchen

Top Kitchen okazała się grą tego konwentu. Lekka przyjemna gra, nie aspirująca do łamania umysłów.

Zasady gry okazały się bardzo przystępne. Sam proces gotowania dawał dreszczyk emocji. Kupowanie składników także wywoływało napięcie. Gra przypominała nieco Dice Brewing z tym, że tutaj mieliśmy do czynienia jeszcze z kartami ulepszeń kuchni i „przeszkadzajek”. Tyle co naśmialiśmy się przy tej grze to dużo by mówić. Gra zrobiła na nas tak dobre wrażenie, że cała trójka kupiła po egzemplarzu. Mogę tutaj zaspoilerować resztę relacji: Top Kitchen okazał się grą TOP tej edycji Pionka.

Rising 5

Drugiego dnia, czekając, by zagrać w Bloodborne (Pionek był miejscem polskiej premiery tej gry) usiedliśmy przy stole obok i zagraliśmy w Rising 5. No chciałoby się coś pozytywnego o tej grze powiedzieć, ale cóż… Jak na grę kooperacyjną była zbyt prostacka, zwłaszcza że grali w nią osoby wychowane na Battlestar Galactica. W grze gracze mają za zadanie odkryć kombinację symboli i pozycji określonych żetonów (run?), ale po co, dlaczego, na co? Gra to abstrakt ubrany w generyczną, kilku akapitową opowieść, którą można przeczytać na drugiej stronie instrukcji. Tytuł w zasadzie nie zawierał w sobie nic twórczego. Mechanizm składania kart wydarzeń jest zerżnięty z Pandemii. To samo jeśli chodzi o koncept generowania kombinacji symboli, wzorowane z Alchemików (łącznie ze średnio działającą aplikacją mobilną). Ot, średniak poniżej przeciętnej. Dla osób, które nie znają gier kooperacyjnych i chcą sobie pograć w lekką grę to tytuł może nawet spełniać ich oczekiwania. Jednak to nie jest gra dla klimatycznego geeka.

Królestwo Królików

Pamiętając co nam zaoferował Pionek w dniu poprzednim, postanowiliśmy nie zrażać się pierwszym wrażeniem gry jaką widzieliśmy rozłożoną na stole. Na stanowisku Egmonta ujrzeliśmy tytuł o króliczkach. Oposowi zaświeciły się oczy jak zobaczył stado plastikowych, różowych gryzoni (nie mylić z Playboyem 🙂 ). No nie mogliśmy pozostawić go tak samego, rozentuzjazmowanego, mógłby jeszcze zrobić krzywdę sobie lub innym. Trzeba było trzymać rękę na pulsie…

Gra okazała się w moich oczach nie najgorsza. Idealnie nadaje się na grę familijną bez większej interakcji między graczami. Ciekawym elementami tej pozycji jest walka o poszczególne terytoria na mapie podzielonej na kwadratowe sektory. Kluczem jest zagrywanie kart, które zatrzymujemy podczas draftu i umieszczanie za ich pomocą królików na planszy. To. czego mi bardzo brakowało w tej grze i co dyskwalifikuje ją z jakiejkolwiek chęci zakupu to praktycznie brak negatywnej interakcji. Owszem jest możliwość blokowania przeciwnikowi pól. Jednak jak to często w drafcie bywa, nie jest to do końca opłacalne. Ot, gra to familijny średniak i chyba taki był cel wydawcy.

Królestwo Królików

Plansza do Królestwa Królików przypomina nieco grę w statki .

Ewolucje

Na tym samym stanowisku wyłożona była gra Ewolucja. Tytuł kojarzyłem z małą grą karcianą wydaną przez wydawnictwo G3. Otóż okazało się, że Egmont wykupił prawa do tego tytułu i znacznie go rozbudował. Gra świetnie się nadaje do nauki istoty relacji pomiędzy roślinożercami a mięsożercami i jak muszą ewoluować gatunki by przetrwać. Nie oszukujmy się, tytuł ten to czyste euro, ale jak na tego typu grę jej mechanizm świetnie oddaje klimat teorii Darwina. A klimatyczna gra euro, to rzadkie zjawisko. I mimo, że nie do końca graliśmy według prawidłowych zasad, to jednak tę grę oceniam na plus. Przy tym tytule strasznie podpalił się Pierworodny i ostatecznie kupił grę, co pozwoli mi znacznie lepiej zapoznać się z jej mechaniką.

Turniej NH

W niedzielę, kiedy krążyłem cyklicznie pomiędzy stołami z grami, latorośl wraz z żoną uczestniczyli w turnieju Neuroshimy Hex. Trochę żałuję, że sam nie wziąłem w tym udziału, ale szkoda było czasu na granie w coś co już bardzo dobrze znam. W każdym razie Młody dzielnie walczył o honor rodziny i udało mu się raz zwyciężyć z czego był niesamowicie dumny, nie wspominając już o jego rodzicach. Co ciekawe w turnieju wzięła udział tylko jedna osoba płci najpiękniejszej i jedno dziecko. Przypadek?

Jak zwykle niedosyt

Ktoś kiedyś skomentował jakiś konwent, że dobrze iż pozostał po nim niedosyt, bo oznacza to tyle, że impreza się udała i chętnie wziąłby udział w kolejnej edycji. Podobnie mógłbym ocenić ostatnio odbyty Pionek. Atrakcji było tyle, że nie wszystko się dało skonsumować. Fakt, spędzanie czasu razem z całą rodziną niesie za sobą to, że nie ma takiej intensywności grania. Z drugiej strony przyjemność bycia razem i dzielenie się przyjemnościami są w moim odczuciu bezcenne. Dlatego też bardzo lubię tłuc się przez połowę Polski, by przyjechać na ten kameralny konwent, odświeżyć kontakt z bliskimi znajomymi i wciągać niczym opiunista planszówkowe, nerdowskie powietrze.

Halla konwentu

Halla w Zabrzu, w której odbywał się Pionek. Wypełniona po brzegi. Wtajemniczeni mogą zobaczyć unoszące się opary planszówkowej nerdozy.

Pionek tym razem okazał się zdecydowanie lepszy niż poprzedni, czerwcowy. Być może dlatego, że pogoda sprzyjała imprezom zamkniętym, a być może dlatego że impreza odbyła się w dogodniejszym terminie (choć kolidowała z np. warszawskim Comic Conem). W każdym bądź razie jak zwykle bawiłem się przednio. Czas zbyt szybko minął i nie było okazji zagrać w Bloodborne, chciałem zagrać z Młodym w Kingdomino, nie znalazłem wśród towarzyszy entuzjazmu do gry w Orlean czy Trajana. Ale przecież planszówki te nie znikną i wierzę, że to tylko kwestia czasu kiedy „odhaczę” wymienione jak i inne zacne tytuły.

Pozostał tylko problem powrotu do szarej rzeczywistości. A ten kto bywa na tego typu imprezach wie, że delirka po „konwent modzie” to niełatwa sprawa…